Strona:Władysław Ludwik Anczyc - Wspomnienie z Tatr.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

są Stawy Gąsienicowe, po drodze je ujrzemy. Niechże się przypatrują prędko, bo musimy iść daléj. A co, czy nie pięknie tu u nas?
W istocie czarujący widok: po raz pierwszy oglądamy Tatry w całéj grozie i majestacie.
Olbrzymi amfiteatr rozbiegł się szeroko. Ściany jego to poszarpane, dzikie, czarne; płatami śniegu poprzerywane urwiska. Dzikość, groza i cisza tu panują. Straszne i nagie głazy, przerażające czynią wrażenie i to przy blasku porannego słońca. Cóż dopiéro gdy czarne chmury zaciągną horyzont, gdy błyskawice rozdzierają niebo i huk gromów tysiąckrotném echem spotężniony, wstrząśnie tą piekielną otchłanią; gdy głazy strącone piorunem odrywają się od szczytu i z łoskotem pędzą w bezdenną przepaść. Dreszcz przebiega na myśl znajdowania się podczas szalonéj burzy, jakie często zwodzą harce w wnętrznościach Tatrów.
Wyniosły Kościelec oddziela czarną dolinę od doliny Stawów Gąsienicowych, w któréj życie bynajmniéj nie zamarło, lecz w wielu miejscach piękną zielonością świadczy o swéj żywotności.
Dolinę tę zamyka z prawéj strony wyniosły Beskid, z lewéj strome stoki Kościelca. Rozsiadły się w niéj gęsto szałasy — pomiędzy niemi błądzą krowy i kozy, a juhas i juhaski wyprawiają skoki. Środkiem toczy się srebrna nitka strumienia, wypływającego ze Stawów Gąsienicowych. Głąb zalega przyłęcz zwana Liliowém, od mnóstwa liliowych kwiatów tak zwana. Ponad wszystkiém w głębi panuje wysoka góra, przewyższająca iglicę Kościelca, wyższa nad wszystkie, nawet nad wyniosłe ściany Koziego Wierchu.
— Sieczko, a co to za góra? — zapytaliśmy jakby na komendę.
Przewodnik popatrzył chwilę na nas, a potém rzekł dobitnie:
— To Świnica!
— Świnica — powtórzyliśmy patrząc z niezmierném zajęciem na potężną królową gór, któréj zamierzyliśmy hołd złożyć.
— Ależ to ma być Świnica — zagadnęła z niedowierzaniem Helenka. — Wszak powiadaliście, że tak trudno dostać się na nią, a ona taka pochyła że zdaje się iżby można końmi na wierzchołek wyjechać.
— Będziemy wyjeżdżali, ale na czworakach — odezwał się Sieczka. — No dość tego, proszę na dół, trzeba pośniadać i w drogę.
Zeszliśmy. Nikt jeść nie chciał. Napiliśmy się tylko wody. Przewodnik puścił się ścieżką, która po pewnym przeciągu czasu zaczęła spadać w dolinę Stawów Gąsienicowych.
— Jakto? więc mamy schodzić na dół, a pocóżeśmy wspinali się na górę — zapytałem się Sieczki.
— Tak trzeba — odrzekł lakonicznie.
— Posłuchajcie Macieju — mówiłem daléj. — Patrzajcie, oto po uboczu Beskidu moglibyśmy przejść na Liliowe, oszczędzić sobie trudu schodzenia na dół i wspinania się znowu do góry.
— W szałasach panienki napiją się mléka, a na górze wody nie ma. Zresztą uboczem droga o wiele dalsza, a czy to co trudnego wspinać się do góry. W górach inaczéj się nie chodzi — przewodnika słuchać trzeba.
Nie było co odpowiedzieć na ten ostatni argument. Zaczęliśmy schodzić.
Gdyśmy znaleźli się u szałasów, kilkunastu juhasów i dziewcząt otoczyło nas. Jeden zaczął przygrywać na skrzypcach, a dwóch jakieś niezgrabne wyprawiać skoki, ale Sieczka przerwał ten popis, mówiąc: