nasza wycieczka i uciążliwy pochód nie spełzł na niczém, bo mgły łatwo mogą się zmienić w chmury, chmury sprowadzić ulewę i burzę: cicho jednak w powietrzu i jakoś niezanosi sie nawet na deszcz. Obchodzimy Skrajną Turnię, która tu zaledwie paręset stóp wznosi się ponad drogą, którą idziemy: niekłamana ochota bierze wybiedz na szczyt, choćby tylko dla tego, żeby być na nim, ale obawa surowego przewodnika powstrzymuje ją. Sieczka to energiczny wódz, nie znosi nieposłuszeństwa; a ma słuszność, bo tumany coraz gęstsze i czasu nie wolno marnować.
Przed nami ogromne zbocze zasiane głazami granitowemi — ścieżki tu nie ma żadnéj, a tylko z głazu na głaz przestępować trzeba, strzegąc się, aby noga pomiędzy nie nie wpadła.
Ten niezliczony przestwór głazów okazuje, o ile Tatry przed wiekami były wyższemi; każda zima rozsadza skały na ich bokach i szczytach, a każdy piorun je strąca; zwalają się one na dół i zalegają podnóża olbrzymów; każdy wiek zniża te harde głowy i dąży do zniwelowania gór z dolinami. Prąd socyalny walczy od wieków przeciw téj arystokracyi przyrody.
Maciéj bardzo zadowolony z panienek, szczególnie zachwyca się Zosią, mówiąc:
— O już to panienka, to prawdziwa koziczka, tak lekuśko chodzi — z panienką tobyśmy oboje całe Tatry obiegli, wszędzieby zaszła.
Dochodzimy nakoniec do przyłęczy pomiędzy Pośrednią Turnią a Świnicą.
Z wielkiém naszém podziwieniem Sieczka zatrzymuje się i zrzuca brzemię z pleców.
— A co to, czy daléj nie pójdziemy? — zapytałem.
— Pójdziemy, ale tu będziem obiadować, bo na Swinicę brać z sobą nie można: tu musimy wszystkie rzeczy zostawić.
Przewodnik zabrał z sobą pęczek gałązek kosodrzewiny, gdyśmy się na Liliowe wdzierali; nie pytałem, na co ich potrzebuje, tu dopiéro pokazało się, że były potrzebne, gdyż tutaj tylko mchy, porosty i jakieś trawy, a najmniejszego kawałka drzewa nie znajdziesz. W mgnieniu oka rozniecił z nich ogień. Wodą przyniesioną z sobą z ostatniego źródła napełnił samowarek, który za chwilę kipiał. Posililiśmy się i napili herbaty bardzo pożądanéj, raz z powodu zmęczenia, powtóre, że z doliny Stawów dął chłodny wiatr, niosąc mgły z sobą. Sieczka wszystkie zapasy żywności i odzież złożył w załomku skały — miały tu pozostać aż do naszego powrotu.
Miejsce naszego spoczynku powabne dzikością. Za nami czub Pośredniéj Turni, wyniesiony zaledwie 250 stóp ponad przyłęcz, na któréj znajdujemy się — u stóp ku stawom przepaść, którą jednak jak twierdzi Maciéj na dół spuścić się można; z téj to przepaści wychodzą tumany. Spoglądam na Świnicę i widzę, że ją mgły objęły, a szczyt w nich zupełnie zatopiony; zasłona ta jeszcze dzikszym robi olbrzyma i odbiera chęć do wdzierania się na jego wierzchołek niewidzialny.
— Słuchajcie Sieczko — rzekłem — czy nie lepiéj wrócić? Świnica w chmurach, nic z niéj nie zobaczymy.
— Ztąd właśnie wracają się wszyscy tchórze — odrzekł z przycinkiem. Świnica we mgle, ale nim się na nią dostaniemy, może wiatr mgły rozpędzi; na deszcz się nie ma, a jeżeliby nas pokropił, to chyba z powrotem. Idźmy.
Teraz następuje najprzykrzejsza przeprawa; idziemy śród morza złomów granitowych; jak Sieczka zwłaszcza śród mgły niedozwalającéj widzieć daleko kieruje się, nie umiem sobie wytłumaczyć, dość że idzie krokiem szybkim i pewnym, wiodąc za sobą Zosię i Helenkę. Władziunia idzie ze mną; w jedném miejscu przechodząc około sterczącego na parę stóp głazu, opiera rękę; wtém ogromny ten kamień zachwiał się, porwałem ją wpół i pociągnąłem wtył z nieopisaną trwogą, która mi
Strona:Władysław Ludwik Anczyc - Wspomnienie z Tatr.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.