krzyk z piersi wydarła, gdyż sądziłem, że ją brzemieniem zdruzgocze. Na ten krzyk obejrzał się Maciéj i zawołał:
— Niech panienka górą obejdzie; trza o tym kamieniu z powrotem pamiętać i strącić go bo może kogo zabić.
Jak go znajdzie w tém morzu kamieni, byłem ciekawy, a jednak gdyśmy wracali, poszedł prosto ku niemu, chociaż niczém nie odróżniał się od tysiąca innych głazów i silném pchnięciem zwalił go na ziemię.
Idziemy nad stromą przepaścią od doliny Pięciu Stawów, trzymając się zbocza góry, Sieczka zapytuje panienek czy się nie boją, a gdy mu odpowiedziały, że najmniejszéj nie doznają obawy, rzekł z uśmiechem:
— Tak to lubię i z panienkami zawszebym chodził, ale okrutnie mi przeciwnie gdy idę z takiemi paniami, co się lada czego boją. A tu strachu nie ma, bo kto ma nogi dobre, uważa, a nie ma zawrotu głowy, ten wszędzie wyjść potrafi. Ot i tu o kilka siągów przepaść, a przecież nic nie ma strasznego, bo i na krajuszku można się zatrzymać.
To rzekłszy rzucił się na ziemię i potoczył jak kula wprost ku bezdennéj przepaści. Dziewczęta krzyknęły z przerażenia, lecz Maciéj na samym krańcu zerwał się na nogi i stanąwszy, wesoło zawołał:
— Panienki myślały, że już po Sieczce, a Sieczka zdrowiusieńki jak ryba we wodzie. — No idźmy daléj; umyślniem tak pokazał bo tu zaraz będzie takie miejsce, co najlepiéj wypróbujemy, czy się panny boją.
O sto kroków daléj przewodnik poprowadził nas na wązki ustęp skalisty, ławica to szeroka najwięcéj na siedm stóp długa ze dwa sążnie, dokoła bezdenna przepaść i tylko wązkie przejście łączy ją z przebytą drogą. Dalszy pochód zasłania próg na dwa sążnie wysoki. Śieczka kazał zatrzymać się wszystkim; położył toporki, któremiśmy się podpierali, a potém stanąwszy tyłem do przepaści, rozkrzyżował ręce i zawołał na mnie:
— Niech pan idą pierwszy. Widzicie te szczeliny w skale; trzeba się chwytać rękami i wyspinać na ten próg.
Z niemałym trudem spełniłem co kazał i znalazłem się za wierzchu. Przewodnik poprzerzucał toporki za mną i polecił mi abym się na piersiach położył i podawał ręce dzieweczkom: po kolei wciągnąłem wszystkie.
Gdym spojrzał na przebytą tylko co drogę, serce zabiło mi z trwogi: jeden mylny krok, chwilowy przestrach i nieprzytomność, a można było roztrzaskać się o sterczące z przepaści urwiska; lecz przy takim przewodniku jak Maciéj, obawy nie ma, czuwa on z największą troskliwością nad tym, który mu swe bezpieczeństwo powierzył i dla tego, kto chce widzieć najdziksze skały Tatr i wrócić szczęśliwie, niech bierze Sieczkę.
Odpoczywaliśmy tu przez chwilkę. Sieczka zalecił nam, abyśmy się cicho zachowali; zapytany o przyczynę, rzekł:
— Zdawało mi się, jakobym słyszał cupkanie kozie; radbym, żeby ich uźreli, bo tu często bywają; jeno niech pocichutku mówią, bo to okrutnie płoche.
— Często ich widujecie — szepnąłem.
— O prawie na kuzdéj wycieczce. Dawniéj było trudniéj, bo je bardzo tępili, ale jak nam pan profesor Nowicki ze swéj kieszeni zaczął płacić, mnie i Wali, a kozic pilnować, tośmy juz niejednego paskudnika chwycili i teraz się boją. Oho kieby ich Węgrzy nie strzelali, toby się to biedactwo namnozyło, ale któz z niemi poradzi.
— A na Węgrzech to nie ma cesarskiego zakazu, żeby kozic nie strzelali.
Strona:Władysław Ludwik Anczyc - Wspomnienie z Tatr.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.