kurzu, pyłu i dymu węglanego, z jego zaściankowemi zawiściami, ambicyjkami, plotkarstwem i nowiniarzami; myśl oderwania się od codziennych zabiegów i mozołów, napełnia pierś dziwną swobodą; a cóż dopiero, gdy się ma nalmilsze istotki zapoznawać z pięknościami przyrody, jakaż nauka wdzięczna, zwłaszcza gdy salą wykładową jest Zakopane, a katedrą Giewont.
Dzieci nieposiadały się z radości, gdy w dniu umówionym, nad wieczorem pojawił się wózek góralski, bieluchną budką okryty i zaprzężony dwoma krzepkiemi konikami.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — zawołał Wojciech, ukazując się we drzwiach.
— Na wieki wieków, amen! A cóż tam słychać w górach — zagadnąłem.
— Ślicniutko, zieleniutko, kwiatki pachną, a góry jeno wyglądają rychło do nich przyjedziecie. Izby przygotowane, umyte, łóżka świeżutką słomą wysłane, jeno siadać i w drogę.
— Kiedyż wyjedziemy?
— Ha no choćby i przed wschodem słońca, bo za chłodku i koniom lepiéj i oni się tak nie umęcą. Jeno ze to...
— Tylko co?
— Ze nie wstaną tak rano.
— Nie turbujcie się Wojciechu, jeszcze nie zajedziecie przed dom, a my będziemy już ubrani.
— Hej! a cy ja to mało państwa woził w góry, a nigdyśwa nie wyjechali jak się patrzy. Jak się panie wezmą ubierać, nudzić, to miało się wyjechać raniuśko, a zesło do południa.
— Przekonacie się, że nie wszyscy nudzą — odrzekłem — byleście tylko wy nie zaspali.
— Mnie nie trza budzić, ale ze oni nie wstaną i rano nie wyjadą, tobym się o papierka[1] załozył — mówił góral uśmiechając się z powątpiewaniem.
— Stoi zakład! — odrzekłem, uderzając go w rękę. — Wojciech odjechał.
Noc przeszła na drzémce, bo myśl o podróży spędzała sen z oczu. Chłopcy najpierwéj się zerwali, a gdy o brzasku Wojciech zajechał, wszyscy wybiegli przed dom.
— Przegraliście Wojciechu! — zawołałem.
— Ho jesce nie, bośwa nie na wozie — ale skoro umieją tak rano wstawać, to już widzę, ze ich warto wieść do Zakopanego.
Wnet poczęto wynosić przed bramę rzeczy: gdym ujrzał spiętrzoną górę pakunków zaniepokoiłem się niepomału, gdzie to wszystko pomieścić? gdzie nadto znajdzie się siedzenie dla żony, dwóch podrastających dzieweczek, dwóch malców, służącéj i mnie. Wojciech jednak wcale się nie uląkł i z zimną krwią począł pakować. Patrząc na niknące w wnętrznościach małego wozu, jeden za drugim pakunki, mimowolnie porównałem budke góralską z owym staropolskim dworkiem, o którym mówi Pol:
„Ledwie człekby czasem wierzył,
Dom niewielki — w tem gość wchodzi,
Ot i domek się rozszerzył
I wnet miejsce gdzieś się rodzi...
- ↑ Papierkiem nazywają Górale guldena.