nierównie mniejsza, bo i krzemienisty zwir rzeczny wysypujący drogi nie tak łatwo jak wapień w pył się zamienia i częstsze deszcze zwilżają drogę. Nasz Wojciech coraz więcéj i coraz weseléj prawi, bo tu poczynają się jego państwa granice, tu czuje się on swobodniejszym.
Przed nami wysoki Luboń, na którego szczyt wspinać się mamy — trzeba konikom dać wytchnienie po przebyciu sześciu mil opętanych. Jesteśmy śród schludnéj wsi, Lubniem zwanéj, a tém osobliwiéj, że na całéj drodze pomiędzy Krakowem a Zakopanem, jedyna karczma przez chrześcian utrzymywana. Rodzina Puszyńskich dzierży ją oddawna i dotąd opiera się szczęśliwie żydom, którzy ją dawno ztąd wyprzeć chcieli. Jest tu parę porządnych pokoi gościnnych i sklepik, w którym można zaopatrzyć się w cukierki, rodzynki, figi, migdały i inne ingredyencye, dla wiezionych w góry dzieci, wielce powabne; znajdzie się coś w zajeździe i dla starszych, mianowicie dla pań wcale nie zła kawa z świeżém i smaczném ciastem — dla mężczyzn piwniczka nie najgorzéj zaopatrzona, bo gospodarz co rok z bliskich Węgier sprowadza wino, aby szczerby poczynione przez gości w jego podziemnéj biblioteczce, nowemi publikacyami uzupełnić. Można mieć i nocleg z wieczerzą i herbatą: korzystają z niego zwykle ci, którzy nie zdążą wcześnie wybrać się z Krakowa — my dążymy daléj jeszcze o dwie tęgie mile do Zaborni. Wszakże dopiero czwarta — na upartego możnaby zanocować w Nowym Targu o 4½ mil ztąd odległym, ale nam się nie spieszy — droga tak miła, że żal się z nią rozstawać zbyt wcześnie.
Pod Luboń idziemy piechoto. Dzieweczki po drodze rwą kwiaty — chłopcy upatrują skrzętnie poziomek, o które tu nie trudno; służąca zbiera grzyby w zamiarze sporządzenia nam na noclegu nelsonów. Tymczasem słońce chyli się ku zachodowi — skwar ustępuje lekkiemu wietrzykowi — widoki prześliczne, wspaniałe. Tatr tylko nie widać, bo je wyniosła Obidowa i jéj siostrzyce zasłaniają.
Nakoniec ukazują się dwie karczmy Zaborniańskie, po dwóch stronach gościńca rozsiadłe — niby dwie nadgraniczne twierdze, dwóch państw nieprzyjaznych, toczące wieczną wojnę o zdobycie nadjeżdżających turystów. Po przeszło ośmiomilowéj jeździe, śród skwaru lipcowego, pożądany to port dla strudzonych, w perspektywie wygodny nocleg, a przed nim jeszcze wieczerza i herbata. Dzień spędzony przyjemnie pomimo umęczenia, ale za to nie mniéj przyjemny nocleg.
O świcie już wszyscy na nogach — jeden tylko Wojciech nie bardzo na wyjazd nalega, bo radby ku wieczorowi ściągnąć przybycie do domu; ale nasza niecierpliwość nie zna granic — góry tak blisko, po co zwłoka. Więc wkrótce bryka już na gościńcu kamienistym, który coraz wyżéj wybiega. Wóz toczy się pod górę wolno — nudno w nim siedzieć, daleko przyjemniéj iść pieszo, zwłaszcza iż widoki coraz piękniejsze, a płótno budki ciągle je zasłania.
Od kościoła św. Krzyża, zbudowenego jak twierdzą górale, przez zbójników, otoczonego kręgiem cienistych lip — wzrok obejmuje całą nowotarską dolinę. Srebrna sieć rzeczułek i strumieni przerzyna zielone jéj płaszczyzny, gdzieniegdzie lekko zgarbione. Dwa Dunajce, Czarny i Biały spieszą z dwóch stron przeciwnych, ażeby pod samym Nowym Targiem połączyć się wieczystym ślubem; w samym środku doliny świeci białym szczytem wyniosłéj wieży miasteczko. Stolica to Podhala — grodek czysto góralski, w którym Izrael nie wyparł jeszcze wszystkich mieszkańców na odległe krańce, jak po innych mieścinach galicyjskich. Na prawo, w oddaleniu inne miasteczko Czarny Dunajec, którego góralki mają być najładniejsze ze wszystkich podhalanek. Pod Nowym Targiem mieszają się górale Karpaccy z Tatrzańskiemi. Łatwo rozpoznać pierwszych od drugich, bo chociaż odziewają się w guńki kafowe, to Karpaccy Górale noszą białe szerokie hajdawery płócienne, zapożyczane
Strona:Władysław Ludwik Anczyc - Wspomnienie z Tatr.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.