nych, skromnych głosików. Gromady trzyma się kilka czarnołbistych. I to równie śmieszne stworzenie, czupurne, buńczuczne, krótkie, przysadziste, zakończone dużym łebkiem, w słońcu aż się mieni fioletem; uczepi się wiotkiej gałązeczki, obejrzy wszystkie igły najniewygodniej uczepiona, pobuja się i już mignie w słońcu kruczy łebek, zabłysną jak śnieg białe policzki i pomknie w las dalej.
I znowu cicho. Na modrem niebie odrzynają się zygzakowate czuby smreków, wpływa bieluchny jak kędziorek dziecinnych włosów, olśniewająco błyszczący obłoczek. Ciepło. Skądciś, bardzo zdaleka, dolatuje urywany szczek psa. Niewidzialna zięba „na deszcz“ brzęczy. Znika rosa z mchu, tylko w gęstwi lśni się jeszcze. Upływają godziny, zapomina się o realnem życiu — gdyby nie szczek psa, nie donośne pianie koguta, zatraciłoby się pamięć świata ludzkiego. Błękit nieba, zieleń runi smrekowej, zapach mchu i dzwonienie ptasząt, ogarnia duszę niepodzielnie. A słońce coraz silniej przygrzewa — i pije rosy z lasu.