wej, ze sztywnymi jak z drutu pędami. Młode smreczki rosną jak rosada, jak byle, jak trawa tak zwarte, pomiędzy korzeniami starych drzew, wkraczają na zorane pola, krzewią się w starych, dziuplastych pniach, głuszą wszystko i siebie. Tylko gdzie mech okrył ziemię — przyjąć się nie mogły. Ciepło, jasno i cicho. Nie słychać ani szczeku psów ze wsi, ani kraku wron z lasu. Niema ksyku świerszczy i koników, niema bęku pszczół, buczenia bąków i muszek, muzyki komarów. Jedyny żywy owad: trusia-matusia; lśnią się w słońcu jej cynobrowe pokrywy, upstrzone siedmiu czarnemi kropkami; miło jej po mrozie nocnym. Rączo porusza wąsikami i wartko pyrga po suchej gałązce. Tuż czerwieni się druga, trzecia, dziesiąta — istny sejmik. Gorąco tu na skraju lasu — lecz tuż w zaułku na polance, siwy mech od szronu chrzęści pod nogami, a młode smrecuszki, okryte rosą rzęsistą, migocą jak brylanty i ametysty.
Ach, las — obraz ludzkiego społeczeństwa! Ta zielona, trawiasta młodzież — to cudne dzieci, te uperlone
Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.