chać plusk wody gdzieś z głębi, i chłód piwniczny ogarnia i wciska się do piersi. Brzegiem zarosłej przepaści spuszczam się do wsi. Ot, i już wyszedłem z lasu, znowu na słońce, i ciepło, i jasność. I wciąż idę krawędzią jaru, zarosłego gąszczem. Rzednieje smreczyna, mieszają się nagie teraz liściaste drzewa; im niżej, tem ich więcej, w końcu już smrek, jak czarna kita, samotnie tkwi wśród gąszczu bezlistnych gałęzi. Stoją z brzegu ścisłe, gładkie jak stal, powypuklane jak mięśnie przez skórę na nodze posągu Anioła, czyste, bez centki porostu, pnie jaworów kępami; każdy starszy otoczon drużyną młodzieży śmigłej, gładkiej, stalowokorej. Jako podszywka rozłożyły się gęste krze leszczyny, środkiem krzywe, stare, dookoła proste, śmigłe pręty młodzieży, a pod każdym krzakiem usłanie z opadłych liści, lśniących od wilgoci. Kupa rumowisk, kamieni, łupanic, obrosłych dziką różą i badylami malin. Czerwienią się owoce róży, na pół przezroczyste, źrałe, przemarzłe, inne pomarszczone. Przez gąszcz gałęzi nagich przegląda czerwono-ochro-
Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.