Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

w cieniu, oszadziały mech i trawa aż chrupią, a rydze jak skamieniałe pukają pod nogami. Naokół stoi czarny las, martwy i głuchy. Upływają chwile i chwile czasu; dolatuje króciutkie, srebrne dzwonienie regula niewidzialnego w gąszczu, lub kwilenie sikorki — i znowu milczenie i cisza. Tylko potok, jakby broniąc się od śmierci, od zamarznięcia, pędzi i rwie po zielonych kamieniach, aż grzywy śnieżnej piany skaczą do góry. Licho tleje naniecona watra, niebieski dym kłębi się przy ziemi. Naraz słychać krótkie i smutne: „zgrzyp, zgrzyp!“ Zrywa się kordusek, i jak strzała ponad wodą sznurkuje w górę. W słońcu, ku światłu, śnieżna pierś jego błyszczy jak najlepszy marmur. Przysiadł na kamieniu, odważnie bucha w wodę, zagrąża się, niknie wśród fal i kamieni, to znowu się wynurza i bieli przedziwnie, chlapie się i pluszcze z lubością, to w dyrdy bieży przy brzegu, przeskakuje kamienie, wyłazi na wyższe i znowu chlupie do wody! Kiedy się ma rzucić, to stula ogonek ku brzuchowi, a dziób zniża, i z odwagą daje nura w lodowatą wodę, wy-