do widza smug olśniewającego odbicia, przerywany fioletowymi cieniami zagięć. A dalej stoją regle, miejscami czarne, jakby odmuchnięte z okiści, to znowu całemi przestrzeniami zaśnieżone, aż nabite białością. Za nimi sterczą nagie ściany, turnie i granie, białe w załamkach, szare jak przełamany spiż, wysrebrzone w żlebach i zadziorach, lecz nagie na krawędziach i grzbietach. Wichura zdarła śnieżną powłokę i zwaliła ją w hale i doliny, ścieląc mosty nad przepaściami. I te granie i turnie to kres świata — za niemi nic — tylko nad niemi stoi kopuła niebieska, głęboka bezmierną głębiną, i niebieska niebieskością aż ciemną, szafirową, stalową jakąś, nie ową rozmarzoną niebieszczą włoską. Na Hawraniu, na Świnicy, uwięzły jak korabie Noego płynące dwa obłoki, zagrzęzły na turniach, ochrowe u góry, śniadawe spodem. Zdaje się, że to szczyt Fusiyamy, lub dymek nad wulkanem. A świat wypełnia wielka cisza i wielka jasność u góry, a wielka białość na dole!