Silny mróz; mówią o 10°, wspaniałe słońce cicho, milcząco, nizko przesuwa się ponad granią, i w dolinie cicho, milcząco, jasno. Zdaje się zapowiadać wspaniały dzień, jeden z wielkich, jasnych dni zimowych, kończących się żółtą wieczorną zorzą. Lecz tam na górach, pośród najcudniejszej pogody — dziwne zjawisko: niewidzialna i nie dostrzeżona uchem siła podnosi słupy tumanu. Na Kasprowej, na stoku Czerwonego Wirchu za Giewontem, zrywają się kurniawy, podlatują w górę jak warkocze deszczu jesiennego, jak grzywy olbrzymiego potworu, jasne, białe, przezroczyste, szamocą się, rozwiewają i opadają. To wiatr halny szaleje na tych wyżynach, gdy w dolinie Zakopanego panuje niezamącona cisza, ani duchnie choćby najlżejszy wiaterek, ani zachwieje się proporczyk, zatknięty na nowym domu. Chwilami na jasnych, ośnieżonych górach zapanuje cisza — przypadną do ziemi śnieżne miecielice, lecz znów