deptał. Im bliżej wieczora, tem jaśniej i słoneczniej — i zda się, że wyjaśniło się niebios oblicze, gdyby nie ołowiana, gruba, zębata chmura, która jak groźny mars zawisła na niebieskiem czole, ledwie wychylając się z za siodłatego grzbietu Osobitej.
Wstaje późny dzień; niepostrzeżenie szary mrok ranku przechodzi w szary dzionek. Nad światem zawisła ciężka, ołowiana chmura, bez brzegów, bez granic; ogarnęła góry, wsparła się na reglach, prawie przycisnęła ciężarem swoim dolinę — i zwolna roztworzywszy brzemienny swój żywot, zaczęła sypać kurniawą, drobniutką jak mąka pytlowa. Gąszcz zasłonił wieś: zniknęły strzechy, trójkątne czarne szczyty i konary modrzewi. O południu rozwarła się w chmurze wielka szczelina nad górami, a z pod ołowianych powiek wyjrzało wspaniałe, błyszczące oko słońca. W blaskach jego zajaśniała