Boże Narodzenie! Przez okna, w połowie zakute mrozem, już o 7-ej wpada jasność zorzy porannej i rysuje bladą siatkę ram okiennych na przeciwległej ścianie. Zwolna wstaje wielki dzień — nad Koszystą bije wielka łuna, szeroka jasność; zdaje się, że słońce lada chwila rzuci snop promieni, lecz ono się nieśpieszy, i mijają kwadrans po kwadransie, a słońca niema, tylko jasność staje się coraz świetniejszą. Nakoniec zapala się najwyższy szczyt Osobitej, potem drugi niższy, potem przełęcz — i cała góra, widziana przez ramiona potężnego modrzewia i rózgowate gałęzie jesionów, wydaje się nadzwyczajnem, świetlnem zjawiskiem, pośród całego świata, pogrążonego jeszcze w cieniu. Zjawia się różowy odbrzask na gładkiej kopicy Czerwonego Wirchu — i zwolna kilka zębów na Kominach Dudowych słońce zapala wspaniałymi blaski, jak rząd kinkietów — i złocą się turnice ponad masami skał i płaszczyzn, i lasów, i dolin. Długo, długo później,