A w dolinie tymczasem słonecznie i jasno: niewidzialne, w mrocznym gąszczu ukryte, ćwierkają jakieś ptaszki smutnym, urywanym głosem, chwytającym za serce wśród tej wiszącej w naturze grozy. Powoli targają się kudły grzywy, wicher odrywa jeden kędzior po drugim, i miecie go w bezdenne niebieskie topiele. Słońce przypraża jeszcze, lecz w górach czuć już szalone podmuchy wykluwającego się, wyrywającego ze swoich pieleszy na Czerwonym Wirchu, halnego wiatru. Na południu prześwietlone chmurki srebrne, na niebieskim atłasie; na północy — niebywałej czystości niebo nad zielonymi reglami; słychać tylko w górze złowrogi głuchy szum, jak huk dalekiego morza. Trwało tak z godzinę. Naraz, zabujał się las poblizki, zakołysały ośnieżone smreki, wsiadł na ich czuby górą przelatujący wicher — i zatrząsł: to ten, to ów smrek uwolnił się od swego brzemienia, i wyprostował, jakby gotując do czekającej go walki. Wiatr zrywał okiść, rozwłóczył ją w warkocze, w obłoki śnieżnego pyłu, i jak ogon komety niósł w powietrze. Co chwila z gwałto-
Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.