Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Mówić nie może z ciężkości, jaka mu pierś un gniata. Dał sołdarowi 10. rubli, coby go nie palił.
»Ciebie nie spalę — powiada sołdat — ale jewreja, sąsiada twego, spalić muszę.« A dom żyda przytykał strzechą do jego chałupy...
Z poza opłotków, z opalonych sadów ze rzadka ukaże się stępiała twarz kobiety starej lub rozszerzone zalękiem oczy dziecka. Młodzieży nie uświadczy: wróg zabrał.
Minąwszy Jastków, dążymy drogą na północ o nachyleniu wschodniem. Na płaszczyźnie obszernej — widać — suną szlakami mniej więcej równoległymi łyskliwe węże kolumn, falują oprószone, tysiączne, nieprzeliczone szeregi — wszystko na północ. Wszystkimi szlakami płaszczyzny lubelskiej naspiesza pościg dyszący. Za tułowiami ruchliwymi kolumn nadążają — aż po widnokrąg szarzejące — ogony trenów.
Dziwnie mocne wrażenie czyni ten pochód nieprzerwany, w którym tysiące są jak jedna fala.
Przerwała się wstrzymująca tama — i rzeki, oswobodzone, ruszyły... Dokąd? Gdzie dojdą? Co je podoła zatrzymać? Przed myślą — na widnokręgu pościgu — wije się, jak marzenie, błękitna, wstęga Bugu.
Uwagę naszą zaczepiają oryginalne dźwięki orkiestry z szeregów austryacklch, przechodzących mimo. Za zbliżeniem się sprawdzamy, że całą tę orkiestrę tworzą: bęben i harmonijka.
Pod Krasieninem wchodzimy w aleję szeroką, gdzie