Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/102

Ta strona została przepisana.

też spływają z pól piasczystych szeregi okurzone.
Teraz płyną niejako łączną rzeką, nim się za wsią rozszczepią.
Minąwszy wąwóz wsi, w nim oddział kawaleryi, który wraca z pościgu (znak, że Moskale gdzieś się zatrzymali), przechodzimy zakrętem popod dwór krasieniński, gdzie w sadzie widzimy spoczywający sztab Komendy Leg. — i dalej podążamy.
Kolo drogi w polu za stajaniem ścierni — kilka domostw. Odpoczynek chwilowy. Chlopcy rzucili się za poszukiwaniem wody.
Wychodzi ku nam z osiedla kobieta i zgłasza skarb: garnczek mleka, który przed Moskalami zdołała utaić. Resztę — powiada — co było, zabrali.
— Cud, że dom ostał, że was nie spalili.
— Boska opieka. Chciały palić, ale nie miały już czasu. Patrole wasze były we wsi. Kazały się nam zbierać, straszyły, że Niemcy idą, że nas bedą męczyć... Ja im na to: »Już nie ma bardziej jak wy nas, cholery, meczycie. Nigdzie się z domu swojego nie ruszę.« Groziły, że gwałtem nas zabiorą ~ ja nic. Com się miała bać. Widziałam, że same są w strachu. Porwały co im się dało — i w nogi.
— Dawno to było?
— Dziś rano. Jeszcze się przechwalały, że wnet wrócą, że was jeno wciągają w pułapkę.
— A wy jak myślicie: wrócą?
— Myślę, że nie. Że Bóg tę pychę ich złamie. Pożegnawszy rezolutną kobietę, ruszamy.