Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/103

Ta strona została przepisana.

Pochód rozwija się dalej. Idą kolumny wzdłuż drogi, rozchodzą się na rozwidleniach dróg, wsiąkają w napotykany zacień lasu.
Szeregi nasze brną po piasczystym gruncie. Pył warstwami pokrywa mundury siwe.
Dzień upalny. Marsz srodze nużący. Lecz świadomość pościgu zdwaja siły — myśl wyrywa się do niewiadomego końca drogi.
W szeregach batalionu 11-go, po boku swego plutonu maszeruje z tornistrem na plecach znajomy mi jeszcze z »cywilu« podchorąży B., przyrodnik, docent uniwersytetu. Nikły fizycznie, słabej konstrukcyi, zdaje się: padnie pod ciężarem tornisrra. A on uśmiecha się, gdy go mijam, i gdy pot spływa mu z czola, a nogi z trudem przesypują piach — oczy niebieskie z poza świateł okularów wyrażają jakąś radość, rzec można: szczęśliwość trudu. — Przebył całą kampanię karpacką jako żołnierz, ukończył szkołę podchorążych, i kiedy jego koledzy awansowali już dawno, on został w cieniu swej skromności, z tornistrem maszeruje. Nie narzeka na trud, nie skarży się, w radości pełni swą służbę. — Ile razy go mijam, zawdy ten uśmiech jego we mgle kurzu widzę. W trudzie jawni się idea legionowa: radosny sekret wytrwania.
Ława pościgu na chwilę wstrzymana.
Nocleg na polach pod Majdanem Krasienińskim. Dociągły kuchnie — ludzie mogą się pożywić. Jak zwyczajnie, z wieczora i do późna w noc rozchodzą