Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Świst znowu — i odgłosy pękania: jeden, drugi, trzeci... Ponad nami.
— Kryć się! — komenda do chłopców.
Znajdujemy się wśród kęp sosenek na trawniku, przez który biegnie rów leśny. Kłonimy się do onego rowu.
Świsty i detonacye rozlegają się raz po raz nad nami.
Jęki — wzywania sanitaryuszy — ze stron kilku.
Wywłóczy się z krzaków ranny jeden, drugi...
Wreszcie ulewa pocisków minęła.
Ostrzeliwano kwadrat leśny, na którym właśnie kompania por. Zulaufa się znajdowała.
Dziewięciu ludzi nam raniono.
Wracamy ku skrzyżowaniu dróg do lasu. — Lekarz pułkowy, kap. Dr. Bobrowski, z pomocą lekarza batalionowego opatruje rannych. Przynoszą mu też kilku żołnierzy węgierskich do opatrzenia.
Zjawia się ułan z I-szej brygady, Beliniak, żądając wozu. Padł bowiem na drodze leśnej ich komendant ppor. Wysoki, gdy się podsunął z patrolą. Wozy niestety, jakie były, odjechały z rannymi.
Ku wieczorowi przydarzył się epizod ciekawy. Widzimy: sześciu drabów w szynelach, z karabinami, prowadzi nasz telefoniSta bezbronny. Ujął ich, a raczej zdali się mu, gdy ich napotkał w lesie, zakładając druty. »Dość już — powiadają — mamy wojny, chcemy odpocząć.«
Zarządzono pod wieczór przesunięcie batalionu