sisty pies, z pyskiem opartym na łapie krwawiącej. Nawet nie pojrzy ku nam.
Gdy tak stoimy, wysuwa się z za rogu pałacu stary, zszarzały człek. Skłonił się przed pułkownikiem.
— Wy kto jesteście? — pyta go pułkownik.
— Ja tutejszy, sługa.
— Państwo gdzie.?
— Wyjechali.
— A kto to tak sprawił? — wskazuje pułkownik na rozmiecie szczątków.
— Moskale, panie. Któżby.
— Kiedy? — Pozawczoraj. Był sztab cały. Gościli, pili w pałacu. Zabrali sto par koni. — dwa tysiące owiec. Kiedy mieli ujeżdżać, tak do pana: żeby jechał z nimi. Pan nasz, chory oddawna, sparaliżowany — wypraszał się, i pani prosiła... »Koni — powiada — niema«... — »Tak my pożyczymy«. Nic nie pomogło — wywieźli. Kozaki zostały: Dopieroż hulać! Stodoły, spichlerz spaliły, — nawet zboże w snopach na polu... Grzech myśleć. Wszystko zniszczyły, rozgrabiły, te mury ino zostały. Ja powróz wziął i powiadam: »Powieście już i mnie na końcu, niech na to nie patrzę«...
Zapłakało się staremu. Pułkownik rzecze:
— Zbierzcie te szczątki do wnętrza, zamknijcie drzwi. A my naprzód!
Wjechaliśmy znów w aleję ciemną — przez mostek jakiś rzucony — koło kaplicy.
Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/127
Ta strona została skorygowana.