Gdzieniegdzie szczyty samotne ostałe, dziwną siłą jeszcze nie upadłe. Widać z nich, jako i z ułamków ścian, że mury wyprowadzone były jednomodnie, z gładzonego, białego, piaskowca.
Ni jednego domu ocalałego. Spalone wszystko doszczętnie. Nawet ocembrowania studzien ogień pożarł — snać i wodę z nich wypił.
Wieńce czerwone uschnitych drzew otaczają ozdobą śmierci te ruiny i zgliszcza.
Jedziemy wolno środkiem tej martwoty.
Znikąd żywej duszy, żywego wejrzenia. Wszystko umarło.
Tu ówdzie na placu do cna wypalonym, który sadem był może lub dziedzińcem dla zabawy dziatwy, zwęglone pnie drzew kikutami zczerniałymi straszą.
Z uliczek, zawalonych gruzami, oczy rozszerzone pustki wychodzą.
Na pustych progach, wkątach sieni odkrytych — przerażne opuszczenie.
Nareszcie...
W otwartem wnętrzu jakaś postać. Niewiasta młoda — o pięknej, lecz bladej i zamarłej twarzy — szalem splowiałym owinięta, z dzieckiem na ręku.
Mijamy, niezauważeni.
W uliczce coś się rusza. Człek, czy psina? Szare coś między zwaliskami.
Na placu szerszym, na kupie gruzów — grupa niewielka żydów. Dziw — żaden głowy nie odwrócił,
Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/16
Ta strona została przepisana.