każę wam mieszkanie, w którem przez czas tej walki przebyłem.
— Prosimy.
— Tylko trzebaby światła...
— Mamy latarki.
Zaciekawieni, ruszyliśmy za nim, a on nas wiódł w kąt dziedzińca, pod kościół. Stanął przed otworem.
— Proszę za mną...
Wchodziło się po schodach ziemistych, jak do piwnicy. Dalej była sień. Szliśmy jeden za drugim, poświecając latarką. Gdzieniegdzie ściany się zwężały.
— Ostrożnie — radził ksiądz — by nie powalać ubrań.
Ówdzie ściany się rozszerzały w komorę, ówdzie nisza jakaś, wnęk czy ława — wszystko ciosane w glinie lepkiej i żółtej. Całe wnętrze widać było samą gliną; w której łatwo dało się to wyciosać.
— Oto moje mieszkanie — mówił ksiądz z pewną dumą. — Przez dwa tygodnie tu przebyłem.
— I jakże się ksiądz w niem urządził?
— Jakoś znośnie, niewybrednie, ale znośnie. Ot tam łóżko stanęło — tam rzeczy trochę. Co się dało
przynieść, to się zniosło. Kuferek z cenniejszemi rzeczami...
— A z życiem jak?
— Różnie. Czasem dało się wyjrzeć na świat.
Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/19
Ta strona została przepisana.