nęły — i na swojej kwadrydze, jako wódz rozparty, gruby kucharz sztabowy.
Dążymy w kierunku wschodnim. Ziemia się rankiem słonecznym uśmiecha.
Idą za nami zmory widzianych zgliszcz, popielisk wojny — Ożarów, Janików — ale gdy wkraczamy znów w bezosiedlne obszary, w pustać słońcem obsianą, radosną, widzi się, że to majak był, jak sen przykry a nierzeczywisty — znowu duszom radośnie sie czyni, gdyż maszerują wprost naprzeciw słońca.
»Wyszło słońce o ranne] godzinie
I stanęło w poprzek mojej drodze —
Już mię pewno szczęście nie ominie,
Poimane przyprowadzę wodze« — —
śpiewa się niejednemu ballada o sobie samym.
Najsłuszniej jednak bez urazy prawdy, możnaby ją przypisać pułkownikowi onemu, który jako witeż dawny w osępieniu na czele pułku swego jedzie: wprost w słońce — bo stamtąd wstało, z nad przeczuwanej już śpiewem serc Wisły.
Wykręcił się w siodle i w tył za siebie po ruchliwych falach głów — jak szeregi się kołyszą — parny...
Oczy, zniechęcone powolnością węża długiego kolumn, znów ku słońcu przed siebie obraca. Dotknie konia ostrogą — i naprzód ruszy. Wnet zakryje go mgła gościńca. Utonął w słońcu — tam, za tem wzgórzem świetlistem.