Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/35

Ta strona została przepisana.

gromady. Warzą wieczerzę, gwarzą, spierają się o lepsze, t. j. suchsze miejsca.
Naraz z mroku nocy od wschodu rozlega się dziwne, skłócone pranie, niby bezładna młocka w stu blizkich stodołach. — Co to?
Skręcamy w bok i stajemy za opłotkiem sadu, gdzie przestrzeń pól się zaczyna, by lepiej objąć słuchem te dziwne odgłosy. Rozróżniamy teraz wyraźnie:
Zmieszane, gorączkowe strzały karabinów, jak bicie setek cepów w drewniane boisko. Coraz to prędzej, nerwowiej...
Zdaje się: tuż za ścianą mroku. Czyżby atak nocny?
Dziwnie osobliwe, niepokojące wrażenie. Jak wobec czegoś nieznanego a groźnego, co się w mroku zaczaja. I trwoży i pociąga razem.
Na moment pranie wydycha — wtedy zaświecają się rakiety w ciemni. I znów kotłowanie strzałów bezładne, prędkie — rośnie w gorączkę zaciekłą — do czego dołącza się przegroźnie obojętne trajkotanie karabinu maszynowego. Różaniec śmierci.
Powiada Galica:
— Widzisz chłopie, to tak wygłąda... Ale młócą!
— Zdaje się, tuż zaraz za wsią.
— Tak się wydaje. Będzie 10 wiorst lub więcej. W każdym razie trzeba pluton ubezpieczający na noc postawić.
Wracamy w ulicę, objętą życiem obozu. Koło