Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/52

Ta strona została przepisana.

mał przy uchu słuchawkę — tak został w ruchu tym — — telefonuje.
Trzech rannych sołdatów pod drzewem. Jeden ciężko. Twarz straszna, obrzękła, cała w skrzepie krwi. Prosi wody oczami. Ktoś schylił się z manierką. Jeden oparty o pień, o nieprzyjemnym wyrazie: ryżej brodzie i małych, złych oczach. Ci są z pułku aleksiejewskiego. Ktoś mówi: twierdził lekarz austryacki sztabowy, że biorący w walkach tych udział symbirski pułk dobijał rannych. Uwierzyć trudno, a jednak niema nic niepodobnego.
Najduje się porzucone przez Moskali opatrunki z japońskim stemplem.
Sanitaryusze austryaccy pracują od świtu.
Za lasem na niedużym płacie — setki trupów Moskali. Istne pole śmierci. Grzebią od rana, a końca nie widać. Stamtąd zawiewa czasem powietrze słodkawe, które o mdłość przyprawia. Dzień upalny.
Las, w którym pułk biwakuje, poryty rowami widać ślady walk — lecz Moskale tu musieli ustępować szybko, do walki wręcz nie doszło.
W obozie, jak w obozie — życie normalne wstaje. Namioty wyrosły. Sprowadzono tren. Nadjechały wozy z prowiantami — sierżanci kompanijni odbierają przypadające im części. Pracują warsztaty: szewski ikrawiecki. Lecz największy ruch koło warsztatu zbrojmistrza pułkowego. Chłopcy powymieniali na pobojowisku karabiny swoje (przerabiane rosyjskie)