Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/55

Ta strona została przepisana.

I głusza. I jedynie chrzęst siodła w ciszy nocy. Zapewne w pułku już śpią. Północ będzie.
I nie wiem, skąd, przyszła mi na pamięć dawno zapomniana, słyszana w latach chłopięctwa opowieść wuja mojego, który gdzieś na Węgrzech osiadł i słuch o nim zaginął.
Służąc w roku 1870 przy ułanach, stał ze szwadronem swym koło Szegiedyna na Węgrzech. Dnia pewnego pojechał do sąsiedniego miasteczka i tam do późna się zabawił. Wracał w noc do oddziału swego. Padło mu jechać przez pusty dział. Ujechał kawał drogi — naraz słyszy za sobą turkot, niby jadącego wózka. Obziera się: — turkot ustaje, i nikogo na szosie nie widać. Rusza koniem — turkot znów się przywraca. I tak po kilkakroć. Odprowadziło go aż do wioski, w której stał kwaterą. Na drugi dzień usłyszał, że na drodze tej zastrzelony został ręką niewiadomą ułan, który za nim z miasteczka powracał. Tedy — powiada — zrozumiał, że to śmierć za nim jechała, nie dojechawszy.
Myśląc o tej opowieści, dojeżdżam pod wierch wzniesienia — mijam właśnie okopy rosyjskie, które sie z obu stron drogi ciemną wyznaczają smugą...
Raptem — — koń mój gwałtownie rzuca się w bok. O włos, żem nie spadł. Opanowałem go ledwie.
Jadąc dalej, myślę, co mogło być w rowie, iż się koń zląkł. Czyby trup jaki pozostal. Przejeżdżając tędy rano, nie podobnego nie zauważyłem. Widziałem okopy puste.