Galicę, i adjutanta Relidzyńskiego. Twarze ich przyszarzałe tchną jakąś surową powagą, która pozostała w nich po momentach przeżytych ostatnio.
— Piekło tu było, bracie... — mówi Relidzyński. — Człowiek nie wierzy, że to mógł przeżyć, i że słońce wstało... A ta ręka, wiesz, — ta ręka wciąż widna — oszaleć!
— Jaka, czyja ręka?
— Bereskiego. Znałeś go, — wiesz, ten — jak panienka. Jak padł w ataku pod drutami, z ręką wyciągniętą, wskazującą — tak został. Ręka sterczy ku niebu, jakby pomocy przyzywał. Widać przez szkła z pozycyi bliższej. Słaliśmy patrole, — podpełzały, żeby go wyjąć stamtąd — ale, odkrywane, wobec ognia silnego nie mogły dojść. Teraz w dzień niepodobna. Z nastaniem zmroku będziemy próbować.
Mam sposób jeden.. może się uda. Ach, bracie!
— Siedmiu mi oficerów brak — mówi Galica. — Kompanie stopniały... Ale jak wiara szła! żebyś widział!... I kieby nie ogień z flanki... bylibyśmy już tam! — wskazał ku pozycyom rosyjskim.
Wracając tą samą drogą, naszedłem w skraju lasu rezerwę skrzydla naszego: batalion drugiego pulku l. brygady w okopach. Ludzie wstawali właśnie ze swoich gliniastych grobów. — Tam śpi major Berbecki... — wskazano mi u skrzydla rowu dół, zarzucony słomą.
Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/89
Ta strona została przepisana.
~~~~~~~~~~~~~~