— Dziękuję panu pułkownikowi za uznanie, lecz pragnę do końca zostać szeregowcem.
— Na temże miejscu, nad wieczorem.
Jakaś postać żołnierska, skacząc po zbożu na jednej nodze, zbliża się ku nam. Poznajemy: ppor. Grefner, z pierwszego batalionu. Przestrzeloną ma stopę na ukos. Pierwszy opatrunek założony. Rozpruty but pieczołowicie dzierży w ręku. Odpoczął chwilę przy nas i pokusztykał dalej.
— Ktoś jęczy w zbożu — mówi por. Klisiewicz.
— Zdaje się tylko.
— Napewno słyszałem jęk.
Podniósł się, przyzwał żołnierza przechodzącego pod laskiem — poszli. Widzimy: opodal pochylili się, coś podnoszą. A za chwilę przenoszą koło nas rannego. Od rana tam leżał, słabym jękiem dając znać o sobie. Chłód nadwieczorny orzeźwił go, począł jęczeć głośniej.
Na łączkę, pod las, znoszą sanitaryusze rannych. Cały ich pokos. Przykro pojrzeć. Jakiś bezsens potworny staje przed oczyma. Wojna — dobrze. Trud wojny — jeszcze. Ale ranni? Zabici?...
Depesza telef. z zakładu sanitarnego w Motyczu do Komendy Leg.: »dnia 1/8. godz. 6. wieczór.