Miał brata żonatego, który dzierżył pół gruntu. Druga połówka przypadała jemu. Ale więcej krawiectwem niż gazdostwem się trudnił; robił chazuki, portki, a cyfrował je tak pięknie, że daleko na okolicę miał z tego słynę.
Nie żenił się, choć wszystkie oczy dziewcząt — siwe, czarne — śmiały się do niego. Chodził od lat ślebodnie wszystkimi chodnikami, jakie mu zachcenie lub fantazja wskazały — parobkował.
Znał całą wieś i wszyscy go znali.
Przy każdym święcie, jarmarku, pełno Jasia było wszędy, na rynku, w karczmie.
Wciągał do szynku, kto mu pod rękę podpadł, częstował wokół, poił.
— Moi mili, kochani...
Wielu ludzi było w karczmie, szanował wszystkich. — Kiedy ścisk się w izbach robił jak w kościele, że do szynkwasu trudno się było przepchać, wstrzymani w progu mówili z uśmiechem pochlebnym do nadchodzących:
— Jaś pije...
Jaś pił i płacił za wszystkich. Miał przyjaciół wszędy, gdzie się pokazał. „Jaś, Jasia, o Jasiu” — dzwoniło naokół po wsi, schlebiało jego sercu.
Tak lata szły, mijały. Jaś cieszył się przyjaźnią ludzi — ludzie częstunkami Jasia. I wszystkim było dobrze. Ale nie bardzo.
Grunt topniał, zastawiany po kawałku, to odsprzedawany bratu, który korzystał chytrze z róż-
Strona:Władysław Orkan - Herkules nowożytny.djvu/186
Ta strona została przepisana.