— To on mnie i tu widzi. Wycofał się poza mur cmentarny, wyjął z kieszeni graniatówkę i roztrzaskał ją na kamieniach. Poszedł w skrusze ślubować.
Czas jakiś nie pił.
Był jak pniak wyrzucony z wody na brzeg, zbiedzony, smutny. Dokuczali mu ludzie, zapraszając go pozornie do kompanii. Odpowiadał wzgardliwym spojrzeniem.
Wreszcie jął pić na nowo.
— Bóg widzi Jasia — mówił sobie. — Widzi jego serce. Chce zbawić — zbawi. Wszystko On przenika: wie, kto osiust, a kto ino Udaje dobrego.
Gorycz napływała weń coraz to głębsza. On, który dawniej miał tyle słów przyjemnych dla ludzi, mało się teraz odezwał do kogo. Już i marzyć głośno przestał.
Pewnego razu rzekł stanowczo: — Jo pojadę do Ameryki.
— Po co? — zapytał ktoś.
— Bo ja chcę na morzu umrzeć.
— ? ?.
— Bo ja tym ludziom tej przyjemności nie sprawię, coby ja im tu umarł.
Do takiego osądku doszedł w końcu wszystkim dawniej życzliwy Jaś Z nad Brzegu.
Strona:Władysław Orkan - Herkules nowożytny.djvu/193
Ta strona została skorygowana.