czasem im to, czasem owo... gotowi by o Bai zabaczyć...
Ale to rzadkie były wątpliwości. Na nic takiego się nie zanosiło. Ludzie Baję honorowali, jak dotąd — jeszcze bardziej — a on im opowiadał. I wszystko było dobrze.
Aże w jeden czas, zdarzyło się, przyjechał do Zakopanego sławny powieściopisarz.
— No, nic. Przyjechał, to przyjechał, to znowu pojedzie. Ba! ale ledwo dzień pobył, a już tyle o nim dzwonów, coby tu rok conajmniej siedział.
Wszystko się o niego dopytuje, gdzie mieszka, jak, co, gdzie wieczerze jada — mało, że się o insze rzeczy nie pytają, gdzie po wieczerzy chodzi przed spaniem i tam dalej. Z dnia na dzień coraz gęstsza idzie o nim gwara.
— Nic to — myśli se Baja — nowoś, to zawdy ciekawi... I ja by go tyz chciał widzieć.
Ba! ale gorzej. Nikto już Baji nie chce słuchać. Tak, jakby naraz wszyscy o nim zabaczyli. Wszystko jeno tam patrzy, tam myśli — tak, jakby wszyscy ludzie szybami się stali, poza którymi widać jeno powieściopisarza. I powtarzają historie o nim, i jego powieści znowiają— o opowieściach Bai zaś głucho, jakby ich nigdy nie było.