wnętrzu nie dobrze robiło. Pocęły sie we wodzie pokazować rozmaite wieloryby...
— Jakiez to te wieloryby?
— Strasne potwory. Płynęły za okrętem oździawiały pasceki jak otchłanie ciemne — jakby cekały ino, rychło im co wpadnie. Ja sie tyz cofnął, bo coz będę Pana Boga kusił i zblizyłech sie ku środkowi. A tu tymcasem kielkoro ludzi zachorzało na taką słaboś, co sie morska choroba nazywa. Upatruję mojego pana — a ten nieborak tyz. Nasełech go lezącego w taki mizeryi, ze mi sie az zal zrobiło. I wstyd mie było przy ludziach, bo straśnie nie po pańsku biedota wyglądał. Siadłech nad nim i myślę se: „Jak mi tyz nieborak zemrze... uchowaj Panie Jezusie... co wtedy robić? Cheba zabrać te kufry po nim na pamiątkę i wracać nazad ze zalem...” Ale przecie dał Pan Bóg, ze przyseł pomału do siebie. Jak my do Wenecyi dojezdzali, to juz był całkem zdrowy.
— Kanyz to ta Wenecyja?
— Jakze wam pedzieć... we Włochach, ale jesce na morzu. Miasto takie, jakiego na świecie nima.
— Jakze to, na morzu?...
— No na morzu tak stoi, jak inse na lądzie. Zamiast ulic, to woda, i zamiast fiakrów, to łodzie po mieście jezdzą.
— To dziwy...
— Mnie tyz samemu cudno było, jak oni to
Strona:Władysław Orkan - Herkules nowożytny.djvu/78
Ta strona została przepisana.