jeden kwitnący sad. Białe, cyrwone, niebieskie, wseleniejakie zieloności. Są tam i drzewa dziwne, jak jałowce, a takie wysokie jak smreki. Zaś te, co mają być smreki, to takie jakieś delikatne w śpilkach i we wsyćkim, zebyś wnet na ktoryten powiedział: pani smrekowa, a nie smrek.
Ale wróćmy do miasta. Jest tam na środku kościół taki wielgi, ze sie aze myśl stracha na samo wspomnienie, jak oni go hań ku górze stawiali. A cały jest po wierchu z białych i carnych marmurów.
— Ho! ho! moiściewy — dziwowali się słuchający — co to za cuda dziwne...
— Zreśtą to tam juz nic godnego ni ma. Sklepów pełno, jak wsędy po miastach. I to niepotrzebnie poza sybami wystawiają — po to, coby ino ludzi kusić na wsyćkie grzychy główne. W jeden dzień wziął mie pan ze sobą do takiego gmachu, co nic w nim ni ma, ino same obrazy. Sal telo, co ani porachować, a we wsyćkich obrazy po ścianach wisą i to od góry do dołu — a niektore takie ogromne, ze całą ścianę zabierają. Chodziło tam duzo państwa i przyzierało sie tym obrazom. Ja sie tyz pocął przyzierać. Niektore sie mi podobały. Były tam malowania takie do znaku, jak zywe. Dość-ech sie nacudował, kto tyz to umiał tak udać. Ale niektore były i takie, co je bezboźniki jakieś musiały malować: niby
Strona:Władysław Orkan - Herkules nowożytny.djvu/87
Ta strona została przepisana.