Bo kto wie, co jutro może wypaść? Zawdy i na przyszłość trza mieć wzgląd.
Daleko słońce przechyliło się od południa, kiedy Błażkowa gnała krowę na dół w osiedle. Rada była bardzo, że się Łysina tak napasła, aż jej się oczy śmiały z daleka. Zbaczyła sobie wreszcie, widząc dom, że sama jest bez obiadu.
— A niechta! Łysina się za to napasła.
W chałupie oczekują pewnie i, wygłodniali, pozierają z okna, czy żenie.
— Bedą widzieć na własne oczy, jaka Łysina objedzona. Łysinka nasza łysa... Poco tak lecisz? Ja cię nie dogonię, bo widzisz skóra się poodbijała na piętach. Pomału-że, pomału, zaczkaj mnie... Chce ci się pić? Kto wie, czy ta «suka» przystroiła wody... No, leć-że, leć!
Łysina się pospieszyła, widząc oborę, a Błażkowa szła za nią przez osiedle, kulejąc na obie nogi, na palcach szła. I gadała sobie dalej, co Łysinie miała powiedzieć. Wiecznie gadała. Błażkową była od ślubu, Łysina zaś od urodzenia Błażkowa była. Zdały się ku sobie, jak to mówią i nie cnęło im się razem nigdy, przenigdy.
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.