Rano było duże i słońce stanęło już nad Pieninami, kiedy począłem schodzić wrębem do roztoki. Cierniste łożyny i maliniaki tamowały mi drogę; suche, wysokie trawska oplątywały nogi. Rozsuwałem je rękoma, płynąc falisto, jak lis po stepowych burzanach.
Z pod nóg czasem wymknie się chruściel i, jak mysz, cicho po trawie zaszeleści, to przebudzona sarna wyskoczy z gibrzyny, spojrzy lękliwie dookoła i w paru wysokich susach zniknie mi z przed oczu.
Długo tak szedłem, ścinając w pędzie leśne kwiaty i otrząsając z łodyg przejrzałe maliny. Wreszcie trafiłem na ścieżkę, wydeptaną przez dziki i stratowaną racicami tak, jakby tędy przegnał, co najmniej sto par wołów. Codzień przed wschodem i po zachodzie słońca można je tu napotkać, jak idą na żer do wsi i wracają — jeden za drugim...
Pomknąłem szybciej i niezadługo stanąłem