na drodze kamienistej, wiodącej spadzisto na dół równolegle z szumiącą roztoką.
Idąc wolniej, zrywałem maliny, wiszące nade drogą. Wtem usłyszałem z bliska szczekanie psa i równocześnie słowa:
— Burek! pódź tu! Rozumiesz?
Mała psina przybiegła do mnie, zaskomliła radośnie i jednym susem wyprzedziła mnie o kilkanaście kroków, kładąc się pieszczotliwie u nóg swojego pana.
Ów «pan» siedział obok jezdnej drogi na wilgotnym trawniku i patrzył uparcie pod nogi.
Za zbliżeniem dojrzałem niewielkie źródło, które przykuwało jego oczy. Podniósł je na mnie, skorom stanął przed nim — i ujrzałem dwie maleńkie zielonawe iskierki w zasuszonej twarzy, umieszczone w zagłębieniach pod bronzowem, świecącem czołem.
— Z daleka? — spytał.
— Z wirchów...
— Siądźcie.
Zapraszał mnie uprzejmie, jak w swoim domu, wskazując ręką zielony trawnik. Spocząłem bez wahania. Psina podsunęła się ku mnie z uciesznem skomleniem.
— Pies, wicie, przeźry człeka odrazu — mówił, wpijając we mnie przenikliwe oczka. — Dobremu rad, złego prześladuje. U ludzi nie tak...
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.