— Ja medytuję — przerwał — że nieszczęściów nima, ani szczęściów...
— Ino?
— Ino są jakiesi płanety złe i dobre. Ale złych jest więcy... musi być więcy...
— Czemu?
— Bo sie ludziska skarżą, a to niedobry znak...
Przysunął się ku mnie i gorączkowo począł mówić. Oczka mu błyszczały, jak dwie na słońcu krople.
— Trojakie są złe płanety, trojakie... Jedne chodzą po niebie, drugie ziemią, a trzecie po ludziach... Te najgorsze, co po ludziach chodzą... Wierzcie mi!
— E, bajecie...
— Ja wam baję? — zatrząsł się nerwowo. — Popatrzcie się! — wskazał źródło, bijące w górę. — Ta woda była drzewiej hań w górze, nade drogą i płynęła z boku. Teraz zeszła tu na dół, ka widzicie, i bije prościutko do góry... Wiecie, czemu tu zeszła? wiecie?
— No?
— Bo przyszła na nią płaneta... Śmiejcie sie, a ja wam gadam, że tak.
Nastało milczenie. On z miłością oczka nieduże utkwił w wodzie, a potem kiwał głową, jakby jej żałował.
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.