opowie potem w chałupie i bedą z niego strasznie radzi, ze umie dobrze paść...
Pozganiał je wszyściuteńkie w dolinę i czeka.
— Teraz już powinna dochodzić do wierchu. Za niedużą chwilę bedzie tu...
Ta chwila przeszła i druga i trzecia, a nikogusieńko nie widać...
Patrzy na cień.
A cień już wyszedł do połowy lasu i sunie zwolna po wierzchołkach drzew.
— Jak dojdzie do tej jedli starej, co sie hań od wiatru chwieruta, to ona już bedzie tu... Abo nie. Jak cień dogoni tego smreka przy samej polanie, to ona wtedy przydzie... Abo jeszcze nie! Jak cień doleci do tych pniaków, co sie hań we wrębie czerwienią...
— To już bedzie wieczór! — szepnęła mu obawa.
Omało, że się nie rozpłakał. Poczęły mu już kółka latać przed oczyma, lecz chlipnął parę łez i połknął je. A reszta mu gorzkością osiadła na sercu i zaczęło mu być duszno i ciężko.
Pocieszał się tem, że może za wcześnie upiekły się mu w myślach jego placki. Może jeszcze nie wyjęli z pieca. Abo się chłódzą... Maryna jeszcze nie wyszła z chałupy — to jakże miała przyjść?
Począł się modlić. Najpierw o to, żeby Stróż Anioł dopilnował placków, coby się jak najry-
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.