I nie wyniesą. Wiedział o tem, że już nie wyniesą.
Poczęło go coś dławić w gardle. Cały potok słonej, gryzącej serce gorzkości pienił się i podnosił do ócz, aż nareszcie przepełnił się i trysnął, jak to źródło narodzone w skale, bijące prosto w górę białą strugą, która się rozpryskuje w świetlane kropelki, w cichy i nieustannie spadający deszcz...
Nie mógł nijakim światem ustanowić łez. Staczały się siwe krople — jedna za drugą — i coraz prędzej, coraz szybciej, aż się poczęły doganiać wzajemnie i cióreckem lecieć — białą nitką — prościutko na ziemię...
I długo, długo w tej pustaci nie słychać było nic — jeno z oddali przychodzące turlikanie owiec i płacz serdeczny ich pasterza, odchodzący w dal...
A mrok już z dołu wyszedł, z potoka, gdzie spał przez cały dzień w smrekowym cieniu — wyciągnął długie łapy, kudłate i czarne i, przyczajony, zaczął się czołgać po uboczy stromej pod rdzawy, szarzejący wierch...
Nastała cisza.
Płacz, zmordowany, ucichnął doznaku.
Owce się potraciły. Dzwonków już nie słychać. Nie słychać nic.
Daleko tylko, kędyś poza lasem, śpiewają echa, coś przedziwnie gra...
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.