Odchodzą i wracają nazad, a we łbie im się mąci, jakby im z pod nóg uciekała ziemia. Nie poznają ugorów, po których się pasały przez tyle, tyle lat — nie poznają nawet swoich owiec — odmienił im się cały świat...
Tak bywa nieraz pomiędzy owcami; bywa i między ludźmi, ale rzadziej...
Mało jest takich, którzyby śmierci mogli zajrzeć w oczy, a nie ulękli się jej i nie dali porwać. Mało ludzi, którzyby, stanąwszy nagle nad urwiskiem, spojrzeli okiem aż do dna — chociażby otchłań ta bezdenną była — a potem powrócili z dumą ludzi smutnych, którzy widzieli śmierć...
Ci mogą być mistrzami życia.
Daleko więcej bywa ślepych, pośród tych gromad, idących za paszą, którzy, z utkwionym wzrokiem w ziemię, chodzą ponad przepaścią i nie widzą jej...
Aż ziemia pocznie im się usuwać z pod nóg — wtedy czują, że coś się dzieje, ale nie wiedzą jeszcze, co... Dopiero huk lawiny i lecących brył otwiera im przerażeniem oczy, ale już zapóźno! Pod nimi otchłań — nic ich nie zatrzyma — nic ich nie zbawi... Nic...
Oto, jak marnie giną te gromady owcze, które stają nad urwiskiem ślepe... (Ufajmy Bogu!).
Czas wlecze się — a ludzie idą bezustanku, wciąż.
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.