I mijają się wzajem cicho, obojętnie, jakby się nie widzieli i nie znali się. Serdeczność i uczucie i litość i żal i cały słownik anielskiej rozmowy jest im ze słuchu znany dobrze, lecz go nie rozumią. Inne bowiem mają u nich znaczenie wyrazy, którymi kiedyś przemawiały matki, żony, kochanki, bracia, przyjaciele.
Miłość — tę nazywają obowiązkiem i najczęściej miewają go na ustach swoich.
Żenią się często między sobą, albowiem, jak mówią, łatwiej jest we dwoje szukać pożywienia i nie tak się cnie, jak samemu człekowi, chodzić po tej ziemi, po szarym piasku. Jedno pomocnem jest drugiemu, jedno za drugim nosi tobołki podróżne, złorzecząc losom, które ich związały przysięgą na całe życie, aże do śmierci.
W tej szarej wędrówce pustynnej zdarzają się drobne wypadki, które już spowszedniały doznaku i nie pochłaniają niczyjej uwagi.
— Ktoś umarł...
— Ktoś umarł nagłą śmiercią...
— Musiało mu się sprzykrzyć i poderżnął się...
— Za to komuś urodziło się dziecko...
— Urodziło się za to naraz troje dzieci...
Urodziło się i więcej na swoje nieszczęście, na wieczną biedę i na wieczny ból.
Śmiechów nie słychać, jeno gwarę cichą
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.