Niektórzy jednak mieli serca nieufnością przepełnione doznaku. Ci poczęli radzić w ten sposób:
— Tnijmy ten las nieszczęsny, skorośmy zaczęli, a polana, jeśli jest, sama wyłoni się z niego... Ustaną nasze siły i pomrzemy — to dzieci nasze podejmą topory... Nie one zaś — to wnuki, albo i prawnuki...
Ale większość była tych, którzy zapragnęli widzieć szczęście swojemi oczyma i rada ich przemogła. Porzucili topory i poszli. Ostała jeno mała garstka.
Idących bojaźń owładnęła na samym progu do wieczności. Bo las ten wiecznością im się zdawał. Lecz nie ulękli się i poszli.
A idąc, pomagali sobie śpiewaniem i donośnymi okrzykami dawali znać o sobie towarzyszom. Uszli już niemałą przestrzeń, gdy noc zapadła. Ognisk nie rozpalali, bojąc się pożaru. A że gorączka ich trawiła, coraz to większa — więc nie chcieli spoczywać, póki nie zajdą. Wtedy spoczynek sam wyda im się szczęściem, gdyby się w wierze swojej oszukali. Dlatego szli i nocą, potykając się o gałęzie ścięte przez burzę. Kierowali się gwiazdami i na domysł szli. W dzień spotykali rzeczy różne, prawie im nieznane. Nie zwracali jednak uwagi na nie, obawiając się straty czasu. Im dalej szli w ten ciemny, nieprzebyty bór — tem więcej w sercach budziło się pragnień, a wszystkie ku jednemu skierowane
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.