światu, ku tej polanie jasnej, a nieznanej, która im da wypoczynek i odetchnienie...
Lecz w tym żmudnym pochodzie malała ich wiara. Owa polana, do której wybiegały im serca z takiem bezmiernem utęsknieniem, zdawała się cofać przed nimi. Im dłużej szli — tem dalej w myślach ją widzieli, a czasem znikającą prawie z przed ich myśli.
Nieznana trwoga szeptała im bez przerwy słowa przejęte niepokojem, które chwiały i podcinały wiarę w życie i w moc niepokonaną tego życia. Poczęli wątpić. Z wątpliwości i trwogi urodził się strach. Poczęły im majaczyć przeróżne widma, przesuwające się gęstwią ciemną poprzez ich drogę. Potworne kształty drzew stawały im przed oczyma, jako straszydła, tamując pochód. Zwątpienie coraz większe osłabiało ich znużone siły. Czuli, że słabną.
Niektórzy już poczęli szemrać, mówiąc, że dalej nie pójdą — i miotali przekleństwa na tych, którzy ich wywiedli. Powróciliby z chęcią do pierwotnego życia i cichej beztroski, lecz zgubili drogę powrotu, bo nie czynili żadnych znaków na korze mijanych drzew.
Nie wiedzieli, jak długo idą — lecz, że do śmierci muszą iść — o tem już nie wątpili w sercach swoich, nękanych smutkiem i rozpaczą.
A oto czarne zbierają się chmury — słońce już zasłoniły — i stoją nad nimi, kłębiąc się
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.