Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.



Noc. — Widać pole puste, na niem gęsto rozsiane jałowce. W oddali ugory się podnoszą i tłoki, na których migotają rzadko potracone ognie. Dalej widać przylaski i puste wyręby, ciągnące się uboczą na góry. Szczyty zlewają się z pogodnem, gwieździstem niebem. Pośród tej pustki bezmiernej, okolone jałowcami, na przodzie sceny, pali się ognisko. Płomień pada na twarze dwóch dziewcząt skulonych, które siedzą po prawej stronie. Przytuliły się do siebie, zaodziane jedną chustką i grzeją bose nożęta przy ogniu. Po lewej stronie siedzi macocha; ręce zaplotła na kolanach i patrzy w ogień. Za nią, oparty plecami o jałowiec, siedzi pasierb; twarz odwrócił od watry i zdaje się drzemać... Pustka i cisza... Z daleka dolatują wołania jakieś, niedomówione słowa, pieśni urwane, klepania kos, cichy płacz i skomlenie skrzypiec, to ginący w potrójnych echach odgłos cienkich, żałośnych trąb... Przy ognisku, złożonym z żerdzi i jałowców — milczenie długie... Po chwili:

Zosia (przyciszonym głosem). Maryś!
Marysia. Co?
— Zimno mi...
— To pociągnij chustki...
— A tobie nie ostanie...
— Nie tróbuj sie o mnie. (Odziewa ją) Tak... Oprzyj głowę na mojem ramieniu...

(Milczenie, potem wołania jakieś, dźwięki).