Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

— Maryś!
— Co?
— Daleko do rana?
— Daleko jeszcze Zosiu...
— Jak daleko?
— Nie wiem...

(Klepania kos, szelesty, i znów głucha cisza).

— Maryś!
— Co?
— Ale na drugą noc, to już nie będę pilnować...
— Ino kto?
— Może dziki nie przydą... (Po chwili) Abo wyżeniemy tatusia i bedzie.
— Dość we dnie sie narobią...
— A ja sie to nie narobię?
— Cicho-no!...

(Słychać wołania, dźwięki, trąby).

— Co ci sie zdawało?
— Nic... — (Milczenie).
— Jantek spi...
— Łazęga taki wieczny... Poco on tu przylazł?
— Oboje tacy płanetniki... — (Znów milczenie).
— Maryś!
— Co?
— Ja sie boję...
— Czego?
— Sama nie wiem...

(Słychać wołania dalekie i echa przeciągłe trąb).