Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

Zosia. Maryś!
— Co? (poczyna płakać).
Gazda (patrzy na nią). Ja wiem, żeś ty nie taka... Ale i moja była nie taka, pokiela sie nie wydała... Oj, nie taka była, nie... (Po chwili) Ha, no, darmo... Takie widać przeznaczenie było i bedzie... (Patrzy w ogień. Marysia się uspokaja. Odgłosy dolatują z daleka. — Po chwili)
Zosia. Maryś!
— Co?
— Jantka już nima...
Gazda (do macochy). I was tak bieda pędzi?
Macocha. Gorsze, niźli bieda...
Zosia (do Marysi). Płanetniki wieczne...
Gazda (do macochy). Co sie macie trapić?... Telo nas tu, co i tam... (wskazuje na niebo) Człek żyje, pokiela zdole żyć, a potem, to sie ta i świat bez nas pieknie ładnie obejdzie. (Po chwili) Nima co drugim miejsca zastępować. Oni se ta sami dadzą radę... Młodzi są, pokiela są, niech robią, niech gazdują...
Macocha (z dławioną złością). Niech gazdują!...
Gazda. A i wnetki nie bedą mieć na czem... (Po chwili) Nima sie co dziwić, moiściewy, że ludzie gorsi... Jeden drugiego wypycha, bo im ciasno, coraz to ciaśniej... Tak, moiściewy. I drzewiej, za moje pamięci, bywały roki złe... Ale też i gazdów było mniej. Jeden drugiego rad skrze-