on ta rad był temu, bo jak ludzie wyszli z kościoła, to on na służbę krzyknął i nazgarnowali mu zboża po kościele, że bez cały rok miał czym gadzinę[1] żywić...
— No wicie, wicie! — dziwowali się gazdowie. — A dziśby cie ksiądz z kościoła wypędził, jakbyś przypadkiem prasnął w niego owsem... Dyć niejak...
— Nie te to czasy, nie te... — pokiwał głową stary Szczepan. — Hej! nie te...
I zadumali się starzy — dziwowali młodzi...
A Wikcia ku drzwiom pozierała ukradkiem, rychło się otworzą... Otworzyły się, ale nie ten wszedł, którego miała na myśli.
— Haw mróz na polu! — ozwał się przybyły i tupnął nogą, strzepując z kerpców zmarzły śnieg.
— Nic to, jak sam mróz — oświadczył Błażek.
— Gorszy wiatr! — przyświadczył Szczepan — on ta i słusznie, wicie, wiatr mrozowi gada: «Jakeś ty sam, to chłop pada: Nic nie dbam!... Jaż ja z tobom — to chłop rusza sobom!»...
— Wiater huncfot! — dorzucił Tomek — ani za grajcar nie ma łagodności...
— Ba, jakżebyście chcieli! — roześmiało się paru.
Pogwarka płynęła żywo, bez natężenia my-
- ↑ Gadzina — drób domowy.