— Poszła — mruczy chwilami do siebie — i nie widać jej i nie... O, o, cóż to takiego?
Drapie się po głowie i nawraca po drugą skibę. A tu czas powoli się wlecze i słońce jakoś dłużej świeci, jakby chciało w nieskończoność przewlekać ten utrapiony póst...
Już był śródwieczerz, kiedy oracz dojrzał idących pustymi ugorami ludzi. Zatrzymał woły i przysłoniwszy dłonią zamrużone oczy, patrzał na ścieżkę. Przechodził okiem zgłodniałego ptaka wszystkie postacie.
— Nie idzie mama! — szepnął chłopak.
— A nie! — potwierdził ojciec — ona zawdy musi na ostatku!
Popluł w łapy i krzyknął na woły. Już się nie oglądnął ani razu. «Jak przyjdzie, to bedzie. Jeszczebych też oczy tracił po próżnicy!» myśli w duchu i stąpa po roli; a za nim wrona kroczy, mrużąc jedno oko filozoficznie z wyższością, że sama, nie poniewoli, chodzi se za pługiem...
Już przeszło obok sporo ludzi, a chłop zaciął się i nie zapytał o babę. Pochwalili Boga, dali szczęścia i poszli dalej... Paru zatrzymało się przy nim. Mieli chętkę pogwarzyć i odpocząć choć na jeden moment.
— Dobrze się wam orze?
— E! tak ta. Skale i skale, nic więcej.
— A wasza kany?
Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.