jak to ich miny wylękłe i przerażone oczy wskazywały...
Najwięcej jednak ludzi otoczyło organistę, który z wyrazistą gestykulacją opowiadał obrazowo jakieś zdarzenie. Lud z pootwieranemi usty patrzał w niego, jak w kaznodzieję.
On, który w swoim własnym interesie wiedział o każdym wypadku na wsi, a często był doradcą w sprawach szczególnie spornych lub zatargach familijnych, znał ten lud na wylot, wiedział gdzie, po co, do kogo się udać, on też był drugą we wsi powagą po księdzu plebanie.
Teraz ludzie, prawie wszyscy znajomi, otoczyli go kołem, a on im opowiadał przyciszonym głosem:
— He, Jakóbową znaliście wszyscy. Wyszła za tego niedołęgę, bo jej ojcowie kazali... Miał grunt — ta co nie było iść. He, ale to człek nie tak łatwo przywyknie, jak nima ochoty, sami wicie...
— Oj, tak, tak... — potwierdziła najbliżej stojąca młoda kobieta.
— Jakób dobry gazda, he, bo go znacie wszyscy... Ale cóż z dobroci, kiedy innych przyjemności nie posiada. Jakóbowa szukała rozrywki. He, cóżby nie szukała!... Jakób głupi, bo cóż powiecie? Miał babę w chałupie, to za chałupom o nią nie dboł.
— Hej!... — potwierdziła gromada.
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.