Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Posunął się jeszcze ku „szynkfasowi“, wyjął drżącą ręką pieniądze ze zanadrza i, nie licząc, sypnął na stół. Żydówka nalała kieliszek „mocnej“ — wychylił, rękawem otarł usta i, trzymając się ściany, zmierzał ku drzwiom... W progu upadł — zgramolił się znowu i wyszedł, utykając i kreśląc najrozmaitsze figury po drodze... Zdaleka jeszcze słychać było chrapliwy śpiew:

Zjedz-ze kopę djabłów, kiedyś mie nie chciała!...
Jo sie już ozyniół — tyś sie nie wydała!...

Ludzie patrzeli z przerażeniem na niego i odsuwali się, omijając zdaleka.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W alkierzu żyd zakonny siedzi — o takiem poważnem obliczu, jak biblijne postacie. Na pierwszy rzut oka — ta regularna twarz i długa, siwa broda przyjemne czyniły wrażenie, a nawet uszanowanie nakazywały swoją powagą. Ale ktoby mu w oczy głębiej spojrzał, — to na samem dnie zwierciadła duszy dopatrzyłby się szkaradnych namiętności... Chciwość i chytrość wychylały się przed innemi naprzód.
Siedział — i przeliczał pieniądze, odkładając srebro na kupki, a banknoty chowając w książkę zabrudzoną...
Kiedy głośniejszy gwar doleciał go z przyległej szynkowni i przerwał mu rachunek — on