zimę?... — wysila się mózg strapionego gazdy... napróżno! Pozostaje chyba jeszcze jeden ratunek: zarobek...
W chałupach, gdzie mężowie lub syny poszli jeszcze z wiosną „do światu“, — tęskno wyzierają i oczekują ich niecierpliwie...
— Dyć pisali parę razy, przysłali nawet po kilkanaście ryńskich, ale tu ku zimie trza tego i owego; moze tyz zarobili co więcy i przywiezą...
W niedzielą po sumie, na rynku, gdzie jedyne miejsce do wspólnych dla całej wsi żalów i skarg, — zbierają się coraz liczniej i częściej ciekawe gromadki; a wszystkie gwarzą tylko jedynie o zasłyszanem powodzeniu zarobkujących, to o ich bliskim powrocie...
I rzeczywiście — w jedną taką niedzielę, z początkiem adwentu, można było wśród ludu rozróżnić kilku, a nawet kilkunastu „po pańsku“ ubranych, którzy coś ciekawego naokół rozpowiadali, bo ich słuchano pilnie, a gęste gromadki otaczały ich dookoła...
— To sem nie tak, jak myślicie... — mówił jeden z owych pół-panków, przybrany w surdut i wysokie buty. — Tam nie je neni tak dobre, jak ludzie śprechują... Na wikt, to wystarcy, lebo na odzienie; na posyłanie ale do domu — to nie wystarcy. Jak nadejdzie becalunek, to się hnetki rozleci. Na faierant nima, co by do miasta na Budzin-śtad wyjść wedle śpacyrunku...
Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.